Słuchaj nas: Kielce 107,9 FM | Busko-Zdrój 91,8 FM | Święty Krzyż 91,3 | Włoszczowa 94,4
Szukaj Facebook Twitter Youtube
Radio eM

PUBLICYSTYKA

Śniegi Kilimandżaro

piątek, 19 września 2014 14:06 / Autor: Katarzyna Bernat
Śniegi Kilimandżaro
Śniegi Kilimandżaro
Katarzyna Bernat
Katarzyna Bernat

Piłkarze Vive Targów Kielce (bo jeszcze wiosną tak nazywała się ta drużyna) w ostatnim sezonie znów stanęli na wysokości zadania i zdobyli mistrzostwo Polski. Potem wyjechali na zasłużone urlopy. Większość szczypiornistów wakacje spędziła w ciepłych krajach, ale jeden z nich zaskoczył i wybrał się w podróż naprawdę niebanalną.

Piotr Chrapkowski postanowił… wejść na Kilimandżaro, a dokładnie na szczyt Uhuru na wulkanie Kibo, który wznosi się na wysokość 5895 m n.p.m.

- Koledzy do dzisiaj w szatni powtarzają: „Chrapek, ty chyba zwariowałeś. My leżeliśmy, odpoczywaliśmy, a ty się katowałeś – śmieje się lewy rozgrywający Vive Tauron Kielce (bo obecnie taka jest nazwa zespołu).

Pole, pole…

Chrapkowski do Tanzanii poleciał razem z żoną i dwójką przyjaciół. Na pomysł wpadli na początku tego roku i od razu przystąpili do organizacji wyjazdu. Wszystko mieli dopięte na ostatni guzik, ale... scenariusz się skomplikował. – Bo gdy z Berlina przylecieliśmy na docelowe lotnisko, okazało się, że na miejscu nie ma umówionego przewodnika. Była druga w nocy, a my oddaleni o 50 kilometrów od miasta. Próbowaliśmy dzwonić, kontaktować się, ale bezskutecznie. Nikt nie odbierał. W końcu wsiedliśmy do taksówki, by dojechać do najbliższego miasta, ale prawdę mówiąc, nawet nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. Było bardzo ciemno, a na drodze żadnych świateł – wspomina zawodnik.

Taksówkarz w pole jednak nie wywiózł, do miasta dojechali i tam znaleźli nocleg. A z samego rana... zadzwonił przewodnik. – Był zdziwiony, że nie ma nas na lotnisku. Bo przecież on tam dotarł. A że pięć godzin później... To nic, u nich to normalne. Mieszkańcy Tanzanii nigdy się nie spieszą. Ciągle powtarzają „pole, pole”, co oznacza powoli. I mawiają: Europejczycy mają zegarki, my mamy czas – dodaje Chrapkowski.

Oko w oko z lwem

Następnego dnia grupa polskich podróżników podjechała pod bramę parku, na wysokość około 1800 m. i zaczęła wędrówkę. – Maszerowaliśmy 6-7 godzin dziennie. Widzieliśmy, jak pięknie zmienia się flora i fauna, jak las deszczowy przechodzi w skarłowaciałe drzewa. Potem zaczęła się kamienna pustynia, a przy samym szczycie oczywiście lodowiec. Niesamowite przeżycie. Tym większe, że zdecydowaliśmy się na mniej komercyjną drogę, niezwykle malowniczą Machame route. Chcieliśmy odciąć się na kilka dni od pędzącego świata, komórek, internetu i pobyć z naturą prawie sam na sam - opowiada szczypiornista.

To była też dzika trasa. Zawodnik Vive miał m.in. bliskie spotkanie w cztery oczy z ogromnym lwem, ale na szczęście akurat wtedy siedział w samochodzie. Znać o sobie dało też okoliczne ptactwo – w pewnej chwili skrzydlaty złodziejaszek podfrunął i ukradł kanapkę, pozostawianą przez polską ekipę bez opieki na dosłownie kilkadziesiąt sekund.

Podejście na szczyt nie wymagało alpinistycznych wyczynów, ale dużego hartu ducha już tak. – To długi, męczący trekking pod górę. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Do tego dochodzi problem aklimatyzacji. Każdy z nas przeżywał trudne chwile. Ciśnienie śródczaszkowe wzrasta, ma się wrażenie, że głowa zaraz wybuchnie. Co gorsza, niektórym nie pomagają nawet silne leki przeciwbólowe. Moja żona w pewnym momencie usiadła na kamieniu i zemdlała, dosłownie „odleciała” na kilkanaście sekund. Na szczęście potem ból ustąpił. Ale po drodze spotkaliśmy mnóstwo wycieńczonych osób, które zwyczajnie nie dały rady – mówi.

Wreszcie na szczycie

Nic dziwnego, że przy postojach wszyscy padali błyskawicznie, bo organizmy wymagały natychmiastowej regeneracji. Ale konsekwentnie szli do przodu. Atak szczytowy rozpoczął się nietypowo, bo o północy. – Czemu tak późno? Może przewodnicy, którzy nas prowadzili, nie chcieli, żebyśmy widzieli, jak daleka czeka nas jeszcze droga. A była naprawdę długa. To było trudne podejście, zwłaszcza, że temperatura spadła do minus 15 stopni. Palców u stóp nie czułem – mówi.

Kilimandżaro po kilku godzinach udało się jednak zdobyć! – Wszyscy ucałowaliśmy szczyt, dostaliśmy ogromnego zastrzyku energii. Ale potem powiedzieliśmy sobie: nigdy więcej! – śmieje się zawodnik.

Czy na pewno to koniec? – A skąd... Już kilka dni później, gdy emocje opadły, stwierdziliśmy, że byłoby fajnie coś takiego powtórzyć – mówi.

Tomasz Porębski

 

 

Nowy numer!

Zapraszamy do nas

Zgłoś news
POSŁUCHAJ
WIDEO